Wiecie, że jednym z głównych naszych problemów jest – nie, nie chodzi mi o brak pieniędzy! (nota bene przeczytałam ostatnio, że problemy finansowe nigdy nie biorą się z braku pieniędzy, a ze stosunku, jaki do nich mamy...) – dążenie do przesytu? To chyba taka nasza polska przypadłość, że lubimy wszystko robić „za bardzo”. Po to, by udowodnić sobie i innym, że możemy. Nie umiemy odpuszczać.
Zmierzam jednak do tego, o czym pisałam już trochę w tekście „Cztery wesela”. Można jeździć „od wesela do wesela” i w końcu mieć dość tej całej instytucji zwanej ślubem. Uważajmy, żeby nie było, jak w dowcipie z sekatorem czy patelnią i zajączkiem. To pułapka, w którą łatwo można wpaść: masło orzechowe jedzone na śniadanie, obiad i kolację – choć trudno w to uwierzyć – też się może znudzić!
Ilekroć bowiem rozmawiam z Parami Młodymi, to im bliżej ślubu, tym ich zmęczenie i frustracja sięgają zenitu, tak że na wszystko się już godzą (co jest równoznaczne z położeniem się na mrozie, kiedy nie ma się siły iść dalej). A to przecież powinno być inaczej! Ja byłam waleczna do ostatnich godzin, czego jednak też nie polecam, ale najczęściej wszyscy wymiękają przy pierwszych „schodach”, którymi zazwyczaj są rodzice bądź inni członkowie rodziny ze swoimi wymagania i oczekiwaniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz