Dziś zapowiadana już od kilku dni recenzja filmu "Wielkie wesele". Zacznijmy od tego, że sam fakt wyjścia z domu i obejrzenia filmu w kinie w towarzystwie przyjaciółki dla młodej matki karmiącej jest nie lada wyczynem i ogromną - powtórzmy to - ogromną radością. A zatem nawet gdybym się wybrała na "Wielkiego Gatsby", radość byłaby pewnie równie ogromna.
Poza tym po kilku pośpiesznie przeczytanych recenzjach i oglądniętym trailerze nastawiłam się od razu na konkretny rodzaj kina. Kina, którego - delikatnie mówiąc - nie darzę ogromną sympatią. Nastawiłam się więc na obraz, w którym świat znajduje się do góry nogami, jest wynaturzony, a wręcz chory, a ja mam przyjąć, że wszystko jest tak, jak należy, a to mój świat jest dziwny.
Po takim nastawieniu pozytywnie się zaskoczyłam. Choć nie twierdzę, że nie miałam racji, bo owszem, świat przedstawiony w "Wielkim Weselu" jest odwrócony do góry nogami, jest wynaturzony, jest wręcz chory, a przy tym w większości przypadków jest on pokazany z wielką aprobatą i afirmacją. I to był zdecydowanie minus filmu. Pokazać nienormalność jako swoistą normę i jeszcze udowadniać, że ta norma jest bardziej "normiasta" od naszej normy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz